poniedziałek, 28 stycznia 2013

And the Oscar goes to...


Nie sądzę, żeby dostała go Scarlett Johansson i Joshua Bell, którzy zaśpiewali/zagrali piosenkę "Before My Time" do filmu "Chasing Ice". Obstawiam raczej Adele. Byłoby wielkim zaskoczeniem, gdyby to nie w jej ręce trafiła statuetka. "Skyfall" to świetny kawałek, bardzo oscarowy...
A jednak w "Before My Time" jest to COŚ, co mnie urzekło! Będę im kibicować. L. tradycyjnie twierdzi, że Scarlett wyje co mnie nie zniechęca :) Przepiękna piosenka, z prostym, fajnym tekstem. Bez udziwnień, hollywoodzkiego zacięcia, za to z Bellem na swoim XVIII - wiecznym Stradivariusie...


sobota, 19 stycznia 2013

HOLY MOTORS

Dwa seanse kinowe w dwa dni, to dla mnie za dużo radości. Żeby mi się od tego w głowie nie poprzewracało. Wczoraj na małej sali kinowej obejrzałam w Światowidzie "Holy Motors". To jeden z tych filmów, które trudno mi opisać, wyjaśnić dlaczego, ale jednak się podobają i to bardzo! 

Bohaterem jest Oscar, który wykonuje wyjątkowy i właściwie absurdalny zawód - odgrywa role. Nie wiadomo dla kogo i po co, ale gra! Umierającego starszego pana, żebraczkę, mordercę, ojca, biznesmena, dziwaka ... Przemierza ulice Paryża w eleganckiej limuzynie, której wnętrze przypomina garderobę w teatrze. Jego kierowca - Cecile - przypomina o kolejnych 'spotkaniach'. W momencie opuszczenia samochodu staje się postacią, za którą się przebrał, na którą ucharakteryzował. Sobą staje się na powrót dopiero w limuzynie. Widzimy prawdziwego Oscara w chwilach kiedy zmienia jedną maskę na drugą. Z biegiem dnia główny bohater jest coraz bardziej zmęczony, zasmucony, a kiedy kończy nietypową dniówkę okazuje się, że nie ma domu. Noc spędzi odgrywając kolejną rolę, a całodniowe zmęczenie będą odganiały szympansy...

To absurdalna historia, której nie potrafię wytłumaczyć. Oscar gra dla samego aktu grania, bo uważa że to co tworzy jest piękne. Pomiędzy kolejnymi spotkaniami przez przypadek wpada na swoją dawną miłość. Ona także wykonuje ten sam zawód. W jej postać wcieliła się Kylie Minogue i scena z jej udziałem wzruszyła mnie najbardziej. Oczywiście Minogue zaśpiewała, wzruszająco. Z resztą tym co między innymi podobało mi się w filmie najbardziej są kobiety. Wszystkie piękne, niezależnie od wieku. Nie mogłam oderwać oczu od Cecil, starszej Pani kierującej limuzyną. Miała przecudne oczy i tyle elegancji w swojej pooranej zmarszczkami twarzy. 
Po filmie sama czułam się zmęczona, jakby cały ciężar dnia głównego bohatera spłynął na mnie z ekranu. To musi być niewyobrażalnie trudne, cały dzień i noc wcielać się w postaci, którymi nie jesteśmy. Robić to z taką sumiennością, że z czasem zatraca się granica pomiędzy 'ja' a 'on'. 

"Życie Pi" można obejrzeć ze względu na walory wizualne. "Holy Motors" trzeba obejrzeć, żeby poczuć!

Poniżej "wklejam" scenę z muzykami, która sprawiła mi wiele radości. Sami posłuchajcie dlaczego :) I scenę, która mocno mnie wzruszyła. I tak przez cały film - huśtawka nastrojów.




Którą wersję wolisz?

Pomimo wielu przeciwności losu udało mi się w końcu zrealizować zaproszenia do kina na "Życie Pi". Nie lubię filmów w 3D. Męczą mi się oczy i irytuje mnie cały ten cyrk wokół trójwymiaru, ale przyznaję że tym razem cieszę się, że akurat "Życie Pi" obejrzeliśmy w 3D. Jest stworzony do tej technologii.  Po "Tajemnicy Brokeback Mountain" i "Burzy lodowej" nie spodziewałam się takiego filmu po Angu Lee. W przeciwieństwie do dwóch pierwszych, "Życie Pi" to chyba jednak trochę przerost formy nad treścią, na szczęście forma w tym przypadku zachwyca!



Pi Patel jest hinduskim chłopcem, którego ojciec prowadzi zoo. Pewnego dnia rodzice decydują się na wyjazd z kraju. Głowa rodziny obawia się, że władze przestaną dotować zoo, co doprowadzi do sytuacji w której nie będzie miał z czego wyżywić swojej rodziny. Plan jest prosty. Razem ze zwierzętami udadzą się do Kanady gdzie pan Patel ma obiecaną posadę, a pieniądze ze sprzedaży zwierząt pozwolą im się urządzić na miejscu. Plany rodziny krzyżuje sztorm! Statek, którym płyną idzie na dno, a jedynymi ocalałymi z katastrofy są Pi, Tygrys, Orangutan, Zebra i Hiena. Rozpoczyna się walka o przetrwanie. Pi wie, że jeżeli chce przetrwać nie może dryfować za szalupą na skleconej przez siebie tratwie. Musi wrócić do łódki, na której panoszy się Tygrys. Rozwiązanie sytuacji jest jedno! Tygrysa trzeba oswoić, albo wytresować...

Strona wizualna robi wrażenie. Sztorm, latające ryby, rozgwieżdżona noc na Pacyfiku, ocean pełen świecących meduz i tajemnicza wyspa zamieszkana przez tysiące surykatek. Poza tym wspaniale, genialnie wykreowane zwierzęta! Jestem zachwycona Tygrysem. Zaledwie kilka malutkich ujęć przypomina o tym, że jest to komputerowo wygenerowane stworzenie. Poza tym nie ma się do czego przyczepić. To jak zwierze się porusza, jak stawia łapy, jak wrzeszczy. Był wspaniały! Fenomenalne jak daleko posunęła się technologia w tej dziedzinie. Z drugiej strony trochę przeraża mnie fakt, że większość czasu aktorzy spędzają na tle greenscreena.




O czym jest "Życie Pi"? Myślę, że to pięknie opowiedziana historia o walce człowieka z samym sobą, ze swoimi lękami, ograniczeniami i demonami. Każdy z nas ma w sobie Tygrysa, ale tylko od nas zależy czy go oswoimy, wytresujemy czy pozwolimy mu nas zastraszyć. To historia o tym, jak w obliczu traumy człowiek próbuje nie zwariować i stwarza alternatywny świat, który pozwala mu przetrwać to co najgorsze. 
P. powiedział, że jeżeli jest to historia o poszukiwaniu Boga, to ten Bóg nie wypada najlepiej, zatapiając statek, uśmiercając wielu ludzi, po to tylko, żeby jedna osoba mogła się przekonać o jego istnieniu, przeżywając swoją 'przygodę'. Moim zdaniem, to nie jest historia o poszukiwaniu Boga, ale o jego odnajdywaniu, a to dwie różne rzeczy. Czasami znajdujemy coś czego nie szukamy  a czasami poszukujemy czegoś, czego ostatecznie nie odnajdujemy. Pi nie szukał Boga, bo już go odkrył. Jego historia pozwoliła mu na odnalezienie Boga takiego jakiego znał i tam gdzie się go spodziewał. Tylko i wyłącznie od Pi zależało jak zinterpretować to co się wydarzyło. Od niego zależało, którą wersję wybierze: Bóg jest, bo doświadczyłem tego wszystkiego, lub to co się wydarzyło przekonuje mnie, że Boga nie ma! My decydujemy, która wersja podoba nam się bardziej!

sobota, 12 stycznia 2013

Między słowami. Podejście numer dwa! Udane!

Nie pamiętam kiedy pierwszy raz próbowałam obejrzeć film Sofii Copoli, ale pamiętam, że zasnęłam po około 20 minutach. To sprawiło, że myślałam o nim wyjątkowo ... źle  Jakiś czas później kupiłam "Między słowami" na DVD i jak to u mnie bywa, zalegał miesiącami na półce z filmami. W końcu wczoraj postanowiłam dać mu szansę i spróbować obejrzeć jeszcze raz. Dziwnie czułam się wkładając płytę do odtwarzacza. Żaden film nie budził wcześniej takich obaw :) Najzwyczajniej w świecie martwiłam się, że znowu mi się nie spodoba, zasnę, wyłączę, machnę ręką i tak skończy się moja przygoda z Sofią. Skąd taka troska o "Między słowami"? Pojęcia nie mam. Na szczęście nie muszę się już przejmować! Ten film jest po prostu genialny. I jest to jeden z tych filmów, które się ogląda i na końcu po prostu się czuje, że to jest TO! 

Charlotte i Ben spotykają się w tokijskim hotelu. On jest starzejącym się aktorem, który za 2 miliony dolarów reklamuje japońską whiskey. Ona - absolwentka filozofii - przyjechała do Tokio razem z mężem fotografem i pod jego nieobecność nudzi się okrutnie, włócząc po mieście i spędzając długie godziny w hotelu. Oboje czują się oddaleni do swoich bliskich o miliony kilometrów, dosłownie i w przenośni. Porzuceni w mieście migoczących świateł, reklam, gier i nieustającego ruchu w końcu muszą na siebie wpaść. Bardzo ostrożnie i powoli zbliżają się do siebie, żeby w końcu odnaleźć w tej drugiej osobie bratnią duszę, ciepło i zrozumienie, którego brakuje w ich codziennej egzystencji. 


Podoba mi się powolność, wręcz flegmatyzm, z którym Copola opowiada historię. Wzajemna relacja głównych bohaterów budowana jest powoli. Zanim się do siebie zbliżą mamy czas przyjrzeć się ich codzienności i relacji z żoną/mężem. Copoli udało się nie "przegadać" filmu, co wymagało od niej wielkiego wyczucia, bo jak zawrzeć tyle emocji w obrazie? Jak pokazać uczucia, którymi targani są bohaterowie bez przekładania tego na słowa. Pięknie pasuje do tego polski tytuł. Nieczęsto zdarza się, żeby polski przekład był tak trafny. W "Między słowami" wszystko dzieje się właśnie między słowami. Ostatnia scena, w której Bob szepce Charlotte coś do ucha, na pewno coś bardzo ważnego, a my tego nie słyszymy... poezja! Jestem zachwycona takim rozwiązaniem. Możemy się tylko domyślać jego słów, a całą resztę, albo właśnie to co najistotniejsze dopowiadają nam jej oczy. Relacja głównych bohaterów jest jak cisza w tym krzykliwym mieście pełnym głośnych ludzi.


Oczywiście nie byłoby tak ładnie opowiedzianej historii gdyby nie aktorzy. Johansson jest dobra, ale Murray! Brak mi słów. Znowu jestem zachwycona!! On jest wspaniały i to akurat zawsze wiedziałam, ale jego rola w "Między słowami" mnie zupełnie rozbroiła. Trudno mnie rozbawić, tak naprawdę rozśmieszyć! Cenię sobie aktorów, którzy potrafią mnie rozbroić mimiką twarzy. Murray robi to doskonale. Ta jego znudzona/zaskoczona/ironiczna mina doprowadziła mnie niemal do łez. To mina w stylu "What the hell am I doing here?!!". Bez niego ten film nie byłby tak dobry. Właściwie są chwile, kiedy myślę, że to dzięki niemu tak bardzo mi się podobał. Każda scena, w której go nie było wywoływała we mnie uczucie zniecierpliwienia w oczekiwaniu na scenę z jego udziałem!



Chyba przyszła pora na przypomnienie sobie "Dnia świstaka". I przepraszam za interpunkcję - jestem po piwie domowej roboty :) 

zdjęcia: alekinoplus.pl