piątek, 18 października 2013

RESURRECTION

Powiedzmy, że z martwych powstaje blog. W mojej obecnej sytuacji nie na długo. 'Resurrection' wzięło się również ze skojarzenia z 'Obcym'. Wiem, Ci którzy mnie znają powiedzą, że absolutnie wszystko mi się z nim kojarzy, ale co poradzić. Wybrałam się dziś na 'Gravity' i przyszło mi do głowy, że poświęcę chwilę na bloga zaniedbując i tak już zaniedbany stos naczyń w zlewie i kosz pełen ciuchów do prasowania.
Jeżeli wybieracie się na ten film do kina, to dobrze jest wybrać multipleks z dobrym dźwiękiem i dużym ekranem. Jak nie poskąpicie na bilet w IMAXie, to też dobrze na tym wyjdziecie. Mnie przyszło obejrzeć film w małym kinie studyjnym (podobno), ale ... obejrzeć w małym kinie, a nie obejrzeć wcale! Rozumiemy!
Wszyscy rozpisują się nad 13 minutową sekwencją otwierającą film i nakręconą w jednym ujęciu. Przeczytacie o tym wszędzie, a ja tylko potwierdzę. Jest przepiękna. 
Historia jest prosta. Trójka astronautów instaluje nowy program w satelicie. W trakcie okazuje się, że z dużą prędkością zbliża się do nich chmura kosmicznych odpadów. I nagle trach, wszystko się rozpada, a dwójka ocalałych zaczyna dryfować w przestrzeni kosmicznej.
Moglibyśmy to nazwać kinem akcji, bo wciska w fotel i ze zdenerwowania każe wbijać paznokcie w uda! Zachwyca mnie to jak Cuaron buduje napięcie w ciszy i powoli. Znacie to uczucie z Waszych snów, kiedy ktoś Was goni, trzeba uciekać, a nogi jak w smole nie chcą się za nic ruszać szybciej! Pocicie się i męczycie, ale efektu nie ma. Właśnie to uczucie pojawia się podczas oglądania 'Gravity'. W stanie nieważkości najmniejszy ruch kosztuje wiele wysiłku, a kombinezon i latające wokół przedmioty utrudniają go jeszcze bardziej. Tak więc cała akcja zawieszona jest w takiej flegmie, co sprawia, że tupałam nogami pod fotelem chcąc w ten sposób przyspieszyć działania bohaterów. 
Dla mnie film mógłby się skończyć w chwili, w której Dr Stone udaje się dotrzeć do rosyjskiej stacji kosmicznej. To jedna z najładniejszych scen w filmie. Zziajana i podduszona Stone wskakuje do śluzy, odkręca tlen, zrzuca kombinezon i powoli lewituje, przybierając pozycję embrionalną. Pięknie nakręcone i trochę symboliczne w kontekście całego filmu. To początek nowego życia pani doktor, życia do którego dopiero się narodzi. I właśnie ta scena przypomniała mi 'Obcego'. '8 pasażera Nostromo' otwiera scena wybudzenia pasażerów z hibernacji. Kapsuły kriogeniczne powoli otwierają się w bielutkim pomieszczeniu pełnym światła. Jest w tym coś czystego, niewinnego, jak narodziny. Ripley i Stone też są podobne. Obie są matkami i obie odkrywają w sobie pokłady sił, których się nie spodziewały, że nie wspomnę o podobnej kwestii wygłaszanej w obu filmach. Mówiła Ellen Ripley/Ryan Stone jedyny ocalały pasażer Nostromo / lotu kosmicznego nr...itd.
Do tego momentu w filmie wszystko daje nadzieję, że będzie to dobre kino z egzystencjalną nutką. Historia budzi przerażenie. Człowiek sam w nieogarniętej przestrzeni. Samotność, przeczucie nieuniknionej śmierci i wielka pustka w kosmosie muszą budzić strach i każą nam się zastanowić nad naszym życiem, jego skończonością i tym jak nieważni jesteśmy my i nasze problemy w tak WIELKIM i zupełnie niezrozumiałym Kosmosie. W takiej pustce najbardziej przerażający jest brak drugiego człowieka, nawet zupełnie nam obcego.
No i wtedy zaczyna się Hollywood. Wybuchy, pożary i gadki pełne patosu. A sam koniec zwala z nóg jak napuszony superbohater. Oczywiście, dr Stone wychodząca z wody jak nowo narodzone dziecko, stawiająca pierwsze kroki na ziemi. Wszystko się pięknie komponuje w całość, buduje metaforę ponownego narodzenia do życia! Tylko dlaczego?? Oj dlaczego tak to pan zepsuł panie Cuaron??

Mimo wszystko polecam, bo to film zrobiony wyjątkowo ładnie, pomysłowo i jednak trochę ryzykownie. Przecież ostatecznie na ekranie mamy trójkę bohaterów z czego jeden ginie w pierwszych minutach filmu, a drugi w pierwszych trzydziestu! 
'Gravity' wymagało ogromnego zaangażowania specjalistów od efektów specjalnych, a jednak ucieka od efekciarstwa. Pod tym względem jest fantastyczny. 





poniedziałek, 17 czerwca 2013

Pokłosie


Jakoś polsko się ostatnio zrobiło. Bardzo dobrze. Zaległości mam w kinie każdego kraju :) 
Pokłosie, to historia Franka, który wraca po kilkudziesięciu latach do swojej rodzinnej wsi, żeby dowiedzieć się, co sprawiło, że bratowa z dwójką dzieci zwaliła mu się w Chicago na głowę. Brat Józek zachowuje się dziwnie, mieszkańcy zachowują się dziwnie i nikt Franusiowi nie chce wyjaśnić o co chodzi. Sam musi powoli drążyć, szukać, pytać, naciskać na brata, aż wychodzi szydło z worka. 
To dobry i nośny temat. Historie wojenne, historie prześladowań Żydów, historie prześladowań Żydów przez Polaków, odniesienia do Jedwabnego. Świetny temat na film. Problem rozliczeń z przeszłością, winy i kary, odpowiedzialności za swoje czyny, za czyny rodziców. 
I pomysł na poprowadzenie historii też dobry. Jednak znowu muszę się do czegoś przyczepić. Bardzo to wszystko naiwne, dialogi czasami boleśnie sztuczne, przegadane. Niektóre postacie do bólu stereotypowe, ale może tak miało być? Może właśnie o stereotypy chodziło, żebyśmy wiedzieli kto zły, a kto dobry. Ale ja bym wolała tego nie wiedzieć. Wolałabym, żeby było mniej czerni i bieli, więcej odcieni. Czy takie wsie jeszcze istnieją? Pamiętam jak jeździłam do babci na wakacje. Gwda Wielka była taką wsią nad wsie. Krowie placki na drodze, droga utwardzana kamieniami z rzeki, kury i kaczki przechadzające się po ulicy i gospodarze pędzący barany i krowy na pastwiska. Ale to się zmienia. Gwda nie wygląda już jak wtedy kiedy byłam małą dziewczynką. Może i wieś z "Pokłosia" miała być taką "każdą wsią", zawieszoną gdzieś w niebycie, nie wiadomo gdzie? Nie przekonuje mnie to. Wolałabym być bliżej rzeczywistości, a dalej od horroru o żywych trupach. Chylę czoła przed Ireneuszem Czopem w roli Franka, bo świetnie radzi sobie z tą rolą. Powolutku zmienia swoje nastawienie. Albo nie, inaczej. Nie do końca zmienia nastawienie. Nadal jest tym, który uważa, że nie we wszystko należy się mieszać i nie wszystkim co bezpośrednio nas nie dotyczy należy się przejmować. Ale ostatecznie postępuje tak, jak postąpić należy. Tutaj odwracają się role braci. Postępujący tak od początku Józek okazuje się nagle dokładnie taki jak mieszkańcy wsi, z którymi wcześniej walczył. Ta część mi się podobała, bo pokazywała to, na co czekałam - że świat nie jest czarno-biały. Wolałabym, żeby poruszając taki temat reżyser był poważny, szczery do bólu, niejednoznaczny. Muszę jednak przyznać Pasikowskiemu jedno - napięcie to on potrafi budować!
Jesteś Bogiem


Historia powstania Paktofoniki, polskiego składu wykonującego hip hop. Grupa legenda? Dla niektórych pewnie tak. Wojtek "Fokus" Alszer zaprasza do współpracy Sebastiana "Rahima" Salberta i Piotra "Magika" Łuszcza. Tak na Śląsku powstaje Paktofonika, o której słyszał każdy polski hip hopowiec. Strasznie nie lubię streszczać filmu. Jak będziecie chcieli, to przeczytacie o tym na filmwebie czy innej stopklatce. Ja zastanawiam się zawsze przy takich filmach, czy byłby to wdzięczny temat na duży ekran, gdyby nie fakt, że Magik popełnił samobójstwo. Takie postacie jak on zawsze przyciągają uwagę, kuszą swoją historią i osobowością. Cobain, Morrison, Hendrix, Riedel zasłużyli sobie by nazywać ich legendami, ale to ich śmierć stała się soczewką, która skupiła uwagę Świata na ich życiu. Ich wielbiciele tego nie potrzebowali, ale przedwczesna śmierć sprawiła, że nazwiska te znają nie tylko fani grunge'u, bluesa czy rocka. Rushdie zapytany przez dziennikarza, czy uważa, że zawdzięcza coś Chomeiniemu zaprzeczył! Nie sądzi, żeby cokolwiek mu zawdzięczał. Ale chyba jednak jest tak, że świat literatury doceniałby jego pióro tak czy inaczej. Ale Świat zna Rushdiego, bo zrobiło się wokół niego wielkie zamieszanie z powodu fatwy!


"Jesteś Bogiem", to nie jest film biograficzny o życiu Magika. To raczej biografia Paktofoniki. Historii trzech różnych postaci, które połączyła pasja. Na tle tego przyglądamy się Magikowi, bo oczywiście na nim reżyser skupia się najbardziej z całej trójki bohaterów i rzeczywiście jest to postać charyzmatyczna. To właśnie kusi widzów w takich filmach. Czują, że mogą komuś zajrzeć do kieszeni. Budzą się w nas voyeurystyczne skłonności. Na ile historia na ekranie pokrywa się z rzeczywistością wiedzą tylko Ci, którzy ją przeżyli, a pewnie każdy z nich opowiedziałby nam to inaczej. Przecież punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.


Mnie się ta historia podobała. Naiwność głównych bohaterów, ich zapał, energia, radość tworzenia. Komponowanie, występowanie, rapowanie były dla nich formą ekspresji, sposobem na życie. To widać. Trzeba przyznać, że reżyser Leszek Dawid miał nosa obsadzając aktorów. Są naprawdę wiarygodni, są świetni! To aktorsko bardzo dobry film, ale ze scenariuszem coś jest nie tak. Wkradł się do tego filmu jakiś chaos, mały bałagan. Wszystko jest tak "szybko, szybko, opowiadajmy", a ja chciałabym się zatrzymać na dłużej. Ostatecznie, to jeden z fajniejszych polskich filmów jakie widziałam. Przez sentyment do śląskich krajobrazów? ;) Raczej nie przez sentyment do Paktofoniki. Fajne to! Poleciłabym! 



poniedziałek, 3 czerwca 2013

Scena nr 2.

"Heroes" Davida Bowie zawsze brzmi fantastycznie, a w tej scenie podoba mi się wyjątkowo! Bohaterowie jadąc samochodem słyszą w radiu piosenkę i jak się okazuje jest ona idealną "tunnel song" - pod takim tytułem funkcjonuje póki w końcu Sam nie odkrywa kto ją śpiewa! Właściwie to dwie sceny w jednym filmie, ale policzę je jako jedną. Absolutna wolność i radość życia :) Gratuluję, jeżeli komuś z Was udało się przeżyć kilka takich chwil w doborowym towarzystwie!



poniedziałek, 27 maja 2013

TAA DAAAMMMM

Za ten wpis - mobilizację właściwie - dziękuję Panu Wojtkowi Mannowi, bo tak gra, że żal iść spać! Tak więc bujam się w rytm granej przez niego muzyki i dzielę się pierwszą sceną w rankingu tych najlepszych ostatnio widzianych!

1. Kolejność przypadkowa :) "Poradnik pozytywnego myślenia" i scena kolacji.


Musicie sobie sprawdzić pod linkiem, bo nie mam cierpliwości, żeby wyszukać przez bloga dokładnie tego czego szukam. A czego szukam? Pat i Tiffany spotykają się na kolacji u znajomych (Pat) / siostry (Tiffany). Pani domu chce, żeby wszystko przebiegło zgodnie z jej scenariuszem eleganckiej kolacji. Aż tu nagle rozmowa pary głównych bohaterów schodzi na temat leków jakie zażywali/zażywają podczas trwania swojej terapii. Jak można się domyślić, jest to właśnie moment, w którym konwersacja przy stole nabiera rumieńców. Przezabawna i wyjątkowo szczera scena. No tak! Swobodna rozmowa na temat psychotropów nie jest czymś, co pasuje do przyjemnego spotkania znajomych! Nie jest? Jak dobrze, że 'świrów' jest więcej!

I z innej beczki. Jutro Rushdie w 'trójce'. Polecam, bo bardzo lubię jak ten Pan pisze! Będzie można wygrać nowe wydanie 'Szatańskich wersetów', a dostanie tej książki łatwe nie jest!

poniedziałek, 13 maja 2013

Zaległości...

trochę mi się nazbierało. Nie znaczy to, że niczego nie oglądałam. Wręcz przeciwnie, ale zabrakło czasu na spisanie tego wszystkiego. Albo oglądam, albo piszę! Więcej czasu poświęcam na czytanie, więc blog na tym cierpi! Ciekawe co na to książki?
Nie będę zdawała szczegółowej relacji z tego co zobaczyłam, ale jest kilka filmów wartych polecenia, więc jeżeli uznacie moje słowa za godne zaufania, to po prostu sięgnięcie do tych produkcji.

Na pierwszy ogień najprostszy "Poradnik pozytywnego myślenia". Taka komedia zmieszana z dramatem, co w efekcie daje nam film lekki pretendujący do bycia filmem 'ambitnym'. Jakoś tak. Zręczne to i naprawdę zabawne. Czy zasługiwało na nominację do Oscara? Czy Lawrence (podobno jestem jej zimnofalową wersją;) zasłużyła na Oscara? Wiecie jakie jest moje zdanie na temat tych nagród. Jeśli nie wiecie, to sprawdźcie kilka postów wcześniej. Najfajniejszy jest wniosek z filmu płynący: nie ma ludzi zdrowych, są tylko niezdiagnozowani! I ci 'pokręceni' bohaterowie powinni czuć się najbardziej zwyczajni. Są szczerzy, otwarci i mają w nosie co ludzie pomyślą. To mi się podoba. Poza tym wychodzę z założenia, że świr świra zrozumie, dlatego tak dobrze mi się to oglądało. Wpadłam na pomysł, żeby zrobić listę najfajniejszych scen filmowych wybranych spośród filmów widzianych w minionym roku i stale tę listę uzupełniać. Na pewno znajdzie się na niej fragment "Poradnika", ale o tym w innym poście.


Kolejny film, to "The Perks Of Being A Wallflower". Wybaczcie, ale film zapadł mi w głowę wyłącznie pod oryginalnym tytułem. Historia nastolatka, jego pierwszego roku w szkole średniej i zawartych w tym czasie znajomości. Bardzo to streszczam, ale dawno nie widziałam niczego co by mi się tak BARDZO podobało. To nie jest film 'o nastolatkach dla nastolatków! To słodko-gorzka historia o tym czymś ulotnym, co jeszcze pamiętam z czasów liceum, a co czasami przytrafia się w każdym wieku. Nie wyjaśnię Wam tego, albo to znajdziecie i poczujecie, albo nie! Fajnie zagrane, zwłaszcza Ezra Miller godny polecenia! Strach się bać co ten młody aktor będzie nam serwował z wiekiem!


A skoro o Millerze mowa, to godna polecenia jest jego rola w "Musimy porozmawiać o Kevinie"! Jestem wielką i bezkrytyczną fanką Tildy Swinton, więc film musiał mi się podobać. Ona jest niesamowita, przejmująca i ...piękna! Chwilami zastanawiałam się czy to dramat czy thriller, bo granica pomiędzy tymi dwoma gatunkami mocno się tutaj zaciera! W chwilach kiedy na ekranie pojawia się Ezra z pewnością mamy do czynienia z thrillerem! Absolutnie godne polecenia! Tyle,  że wszyscy już to pewnie widzieliście :)


I na koniec miażdżący, niepojęty i wymykający się jakiejkolwiek próbie opisu "Love Exposure"! Cztery godziny z japońskim kinem, którego jak twierdzę, nie jesteśmy w stanie zrozumieć do końca! Japończycy mnie przerażają. Ten film to mieszanka komedii romantycznej, dramatu, horroru, kina akcji i sztuk walki (czy termin wuxia pian jest zarezerwowany tylko dla kina chińskiego?). Absolutny chaos, z którego wyłania się rzecz najważniejsza: niewinna, wielka i prawdziwa miłość. Jeżeli jesteście wytrzymali to polecam. Zawsze można go obejrzeć na raty! Świetni młodzi aktorzy. Oglądałam z szeroko otwartymi oczami, nie wierząc w to co widzę :) A jednak chwilami bardzo wzruszający i łagodny. 





czwartek, 7 marca 2013

LOT


Obejrzałam ten film przypadkowo, a często takie przypadki są najlepsze. W pierwszej chwili pomyślałam, że  bohaterowie walczą z kolejnym szalonym terrorystą na pokładzie samolotu. Na szczęście się myliłam.
'LOT' jest historią pilota Whipa Whitakera (Denzel Washington), który w brawurowy sposób ląduje samolotem pasażerskim na otwartym polu i tym samym ratuje blisko 100 osób. Zdawałoby się, że do końca życia wszyscy będą mu składali dziękczynne hołdy i wysławiali niczym naszego kapitana Wronę :) Niestety / stety Whip musi teraz zderzyć się z całą gromadą ubezpieczycieli, właścicielem linii, do których należał samolot i własnym uzależnieniem  Co z tego, że pilot uratował 96 osób ze 102 znajdujących się na pokładzie! 6 jednak poniosło śmierć, a za to trzeba kogoś ukarać. Tak się akurat złożyło, że nasz kapitan ostro balował przed wylotem popijając wódkę i wciągając kokainę. Nie żałował sobie alkoholu również podczas pracy. Przyjaciel - dawny kolega i adwokat przysłany przez Związek stają na rzęsach, żeby uratować pilota przed konsekwencjami jego czynów, chociaż paradoksalnie nie miały one najmniejszego wpływu na przebieg zdarzeń. Prawda jest taka, że wypadek nie był wynikiem błędu pilota, a tylko dzięki jego doświadczeniu i opanowaniu obyło się bez większych ofiar w ludziach!
To na tyle o samej intrydze.

Film jest zgrabny. Kilka świetnie skrojonych scen. Jedna z nich rozgrywa się na szpitalnej  klatce schodowej, gdzie przypadkiem spotyka się trójka pacjentów, uzależnionych nie tylko od papierosów. Jest zabawnie, smutno i nienormalnie. Pojawia się widmo śmierci, dla jednych oswojone, dla drugich zupełnie nowe i straszne. Każdy z nich znalazł się w miejscu, w którym życie ulegnie zmianie, nic już nie będzie takie jak dawniej. Czasami to dobrze, czasami źle. Ta scena jest podobna do tej z "Dziennika Pozytywnego Myślenia", kiedy bohaterowie spotykają się na kolacji i nagle, ku zaskoczeniu i przerażeniu gospodarzy, zaczynają żywo i wesoło dyskutować o lekach psychotropowych które zażywali!

Uwaga, spoileruję!




Jest też wspaniała rola Goodmana, który zawsze ' jest na liście'! (musicie zobaczyć film, żeby zrozumieć ten żarcik) Goodman jest dealerem narkotyków wszelkiej maści i mianował się osobistym opiekunem głównego bohatera. A może uważa się za przyjaciela i opiekuna wszystkich swoich klientów... wszak o interes trzeba dbać. Zawsze kiedy grana przez niego postać pojawia się na ekranie robi się wesoło, choć to radość przez łzy, bo uzależnienie głównego bohatera wcale nie jest zabawne. I tu polecam scenę kiedy to adwokat i kolega Whipa muszą go doprowadzić do 'stanu użyteczności', a z pomocą przychodzi dealer! PRZE-ZA-BA-WNE! Ale nie odkrywcze. 


No i w końcu sam Washington. Postarzał się trochę Denzel jakiego pamiętam z "Raportu Pelikana". Uważam, że to mogła być rola na miarę Oscara. Był przekonująco zmęczony, oszołomiony i zalkoholizowany! 

Wyżej oceniłabym ten film, gdyby zakończył się na scenie przesłuchania Whipa. Niestety, Zemeckis dał się ponieść i na koniec zaserwował nam patos podlany ckliwym sosem! Po tym możemy poczuć zgagę!
Jeżeli ktoś z Was próbuje przełamać swój strach przed lataniem, to nie polecam tego filmu. Nie polecam go również jeżeli latacie, choć bardzo się tego boicie. Scena awaryjnego lądowania robi wrażenie, nie tyle dzięki efektom specjalnym, ale przez umiejętnie zbudowane napięcie. Oby nie przypomniała mi się przed kolejnym lotem!

niedziela, 24 lutego 2013

Gala, gala, gala, lalalalalalala ...


No cóż. Nie posiadam dostępu do telewizji Canal +. Nie wiem czy będzie mi się chciało w środku nocy grzebać w internecie w poszukiwaniu strony, która relacjonuje galę rozdania Oscarów na żywo i jeszcze buforuje się jak Pan Bóg przykazał! Przy takim obłożeniu nie sądzę, żeby któraś działała, ale być może brakuje mi po prostu optymizmu? Smutno mi trochę, bo całkiem przyjemnie było wstawać o 3 nad ranem, robić herbatę, zagrzebywać się w kocu i podglądać tych wielkich i większych, a nawet małych bohaterów sal kinowych. Zazwyczaj uroczystość kończyła się tuż przed 7.00 i z trudem udawało mi się zdążyć na autobus do szkoły! Za to od samego rana byłam jedną z najlepiej poinformowanych w temacie osób. Już w autobusie zaczynały się pytania: "I co, i co? Kto wygrał? Kto dostał Oscara za najlepszy film?". Nawet niektórzy nauczyciele wiedzieli, że tego dnia należy brać na mnie poprawkę, bo jestem niewyspana :) To były czasy! Gale prowadzone przez Billy'ego Crystala, to już klasyka. Poza nim tak naprawdę podobała mi się gala prowadzona przez Ellen DeGeneres. Nikt inny nie zrobił na mnie wrażenia. Rozdanie, podczas którego Benigni z radości 'przebiegł' po fotelach! Albo te pompatyczne chwile kiedy wspomina się ludzi kina, którzy odeszli w minionym roku. Komu nie zakręci się łezka w oku? W Hollywood to się kręci! Pojawia się w tym taka nutka nostalgii za tym kinem, którego dzisiaj już nie ma. Komercyjnym, gwiazdorskim, a jednak intymnym i eleganckim. 

 Z filmów, które kandydują do miana najlepszego widziałam "Życie Pi", "Poradnik pozytywnego myślenia", wczoraj nadrobiłam "Django". W kolejce czeka "Operacja Argo" i mam nadzieję "Miłość". "Lincoln" nie znalazł się na liście pozycji obowiązkowych, mimo że reżyserował Spielberg - moja miłość, a pojawia się Sally Field - druga miłość. No dobrze, może obejrzę, w końcu to rozmach i przepych, do których złote dziecko kina ma smykałkę.

A dzisiaj, co mi pozostaje? Siedzę sobie w tym ciepłym łóżku, grzeje mnie szlafrok i pierzynka, zatoki przestały boleć, więc chyba ... pójdę spać, poświęcając wcześniej chwilę Salmanowi Rushdiemu. Udanej zabawy Wam wszystkim, którzy zerwiecie się dzisiaj w nocy na ten spektakl. Herbata smakuje o tej porze wyjątkowo! ;) 

środa, 13 lutego 2013

Animacja

Zwykle podczas gali rozdania Oscarów nasza uwaga skupia się na kilku głównych kategoriach. Oscar w kategorii Najlepszy Krótkometrażowy Film Animowany interesuje nas kiedy mamy polskiego kandydata, albo jesteśmy zapaleńcami. Trafiłam na jedną z propozycji do nagrody przypadkiem i zupełnie mnie zaczarowała. Zwłaszcza sekwencja puszczania samolotów!


poniedziałek, 28 stycznia 2013

And the Oscar goes to...


Nie sądzę, żeby dostała go Scarlett Johansson i Joshua Bell, którzy zaśpiewali/zagrali piosenkę "Before My Time" do filmu "Chasing Ice". Obstawiam raczej Adele. Byłoby wielkim zaskoczeniem, gdyby to nie w jej ręce trafiła statuetka. "Skyfall" to świetny kawałek, bardzo oscarowy...
A jednak w "Before My Time" jest to COŚ, co mnie urzekło! Będę im kibicować. L. tradycyjnie twierdzi, że Scarlett wyje co mnie nie zniechęca :) Przepiękna piosenka, z prostym, fajnym tekstem. Bez udziwnień, hollywoodzkiego zacięcia, za to z Bellem na swoim XVIII - wiecznym Stradivariusie...


sobota, 19 stycznia 2013

HOLY MOTORS

Dwa seanse kinowe w dwa dni, to dla mnie za dużo radości. Żeby mi się od tego w głowie nie poprzewracało. Wczoraj na małej sali kinowej obejrzałam w Światowidzie "Holy Motors". To jeden z tych filmów, które trudno mi opisać, wyjaśnić dlaczego, ale jednak się podobają i to bardzo! 

Bohaterem jest Oscar, który wykonuje wyjątkowy i właściwie absurdalny zawód - odgrywa role. Nie wiadomo dla kogo i po co, ale gra! Umierającego starszego pana, żebraczkę, mordercę, ojca, biznesmena, dziwaka ... Przemierza ulice Paryża w eleganckiej limuzynie, której wnętrze przypomina garderobę w teatrze. Jego kierowca - Cecile - przypomina o kolejnych 'spotkaniach'. W momencie opuszczenia samochodu staje się postacią, za którą się przebrał, na którą ucharakteryzował. Sobą staje się na powrót dopiero w limuzynie. Widzimy prawdziwego Oscara w chwilach kiedy zmienia jedną maskę na drugą. Z biegiem dnia główny bohater jest coraz bardziej zmęczony, zasmucony, a kiedy kończy nietypową dniówkę okazuje się, że nie ma domu. Noc spędzi odgrywając kolejną rolę, a całodniowe zmęczenie będą odganiały szympansy...

To absurdalna historia, której nie potrafię wytłumaczyć. Oscar gra dla samego aktu grania, bo uważa że to co tworzy jest piękne. Pomiędzy kolejnymi spotkaniami przez przypadek wpada na swoją dawną miłość. Ona także wykonuje ten sam zawód. W jej postać wcieliła się Kylie Minogue i scena z jej udziałem wzruszyła mnie najbardziej. Oczywiście Minogue zaśpiewała, wzruszająco. Z resztą tym co między innymi podobało mi się w filmie najbardziej są kobiety. Wszystkie piękne, niezależnie od wieku. Nie mogłam oderwać oczu od Cecil, starszej Pani kierującej limuzyną. Miała przecudne oczy i tyle elegancji w swojej pooranej zmarszczkami twarzy. 
Po filmie sama czułam się zmęczona, jakby cały ciężar dnia głównego bohatera spłynął na mnie z ekranu. To musi być niewyobrażalnie trudne, cały dzień i noc wcielać się w postaci, którymi nie jesteśmy. Robić to z taką sumiennością, że z czasem zatraca się granica pomiędzy 'ja' a 'on'. 

"Życie Pi" można obejrzeć ze względu na walory wizualne. "Holy Motors" trzeba obejrzeć, żeby poczuć!

Poniżej "wklejam" scenę z muzykami, która sprawiła mi wiele radości. Sami posłuchajcie dlaczego :) I scenę, która mocno mnie wzruszyła. I tak przez cały film - huśtawka nastrojów.




Którą wersję wolisz?

Pomimo wielu przeciwności losu udało mi się w końcu zrealizować zaproszenia do kina na "Życie Pi". Nie lubię filmów w 3D. Męczą mi się oczy i irytuje mnie cały ten cyrk wokół trójwymiaru, ale przyznaję że tym razem cieszę się, że akurat "Życie Pi" obejrzeliśmy w 3D. Jest stworzony do tej technologii.  Po "Tajemnicy Brokeback Mountain" i "Burzy lodowej" nie spodziewałam się takiego filmu po Angu Lee. W przeciwieństwie do dwóch pierwszych, "Życie Pi" to chyba jednak trochę przerost formy nad treścią, na szczęście forma w tym przypadku zachwyca!



Pi Patel jest hinduskim chłopcem, którego ojciec prowadzi zoo. Pewnego dnia rodzice decydują się na wyjazd z kraju. Głowa rodziny obawia się, że władze przestaną dotować zoo, co doprowadzi do sytuacji w której nie będzie miał z czego wyżywić swojej rodziny. Plan jest prosty. Razem ze zwierzętami udadzą się do Kanady gdzie pan Patel ma obiecaną posadę, a pieniądze ze sprzedaży zwierząt pozwolą im się urządzić na miejscu. Plany rodziny krzyżuje sztorm! Statek, którym płyną idzie na dno, a jedynymi ocalałymi z katastrofy są Pi, Tygrys, Orangutan, Zebra i Hiena. Rozpoczyna się walka o przetrwanie. Pi wie, że jeżeli chce przetrwać nie może dryfować za szalupą na skleconej przez siebie tratwie. Musi wrócić do łódki, na której panoszy się Tygrys. Rozwiązanie sytuacji jest jedno! Tygrysa trzeba oswoić, albo wytresować...

Strona wizualna robi wrażenie. Sztorm, latające ryby, rozgwieżdżona noc na Pacyfiku, ocean pełen świecących meduz i tajemnicza wyspa zamieszkana przez tysiące surykatek. Poza tym wspaniale, genialnie wykreowane zwierzęta! Jestem zachwycona Tygrysem. Zaledwie kilka malutkich ujęć przypomina o tym, że jest to komputerowo wygenerowane stworzenie. Poza tym nie ma się do czego przyczepić. To jak zwierze się porusza, jak stawia łapy, jak wrzeszczy. Był wspaniały! Fenomenalne jak daleko posunęła się technologia w tej dziedzinie. Z drugiej strony trochę przeraża mnie fakt, że większość czasu aktorzy spędzają na tle greenscreena.




O czym jest "Życie Pi"? Myślę, że to pięknie opowiedziana historia o walce człowieka z samym sobą, ze swoimi lękami, ograniczeniami i demonami. Każdy z nas ma w sobie Tygrysa, ale tylko od nas zależy czy go oswoimy, wytresujemy czy pozwolimy mu nas zastraszyć. To historia o tym, jak w obliczu traumy człowiek próbuje nie zwariować i stwarza alternatywny świat, który pozwala mu przetrwać to co najgorsze. 
P. powiedział, że jeżeli jest to historia o poszukiwaniu Boga, to ten Bóg nie wypada najlepiej, zatapiając statek, uśmiercając wielu ludzi, po to tylko, żeby jedna osoba mogła się przekonać o jego istnieniu, przeżywając swoją 'przygodę'. Moim zdaniem, to nie jest historia o poszukiwaniu Boga, ale o jego odnajdywaniu, a to dwie różne rzeczy. Czasami znajdujemy coś czego nie szukamy  a czasami poszukujemy czegoś, czego ostatecznie nie odnajdujemy. Pi nie szukał Boga, bo już go odkrył. Jego historia pozwoliła mu na odnalezienie Boga takiego jakiego znał i tam gdzie się go spodziewał. Tylko i wyłącznie od Pi zależało jak zinterpretować to co się wydarzyło. Od niego zależało, którą wersję wybierze: Bóg jest, bo doświadczyłem tego wszystkiego, lub to co się wydarzyło przekonuje mnie, że Boga nie ma! My decydujemy, która wersja podoba nam się bardziej!

sobota, 12 stycznia 2013

Między słowami. Podejście numer dwa! Udane!

Nie pamiętam kiedy pierwszy raz próbowałam obejrzeć film Sofii Copoli, ale pamiętam, że zasnęłam po około 20 minutach. To sprawiło, że myślałam o nim wyjątkowo ... źle  Jakiś czas później kupiłam "Między słowami" na DVD i jak to u mnie bywa, zalegał miesiącami na półce z filmami. W końcu wczoraj postanowiłam dać mu szansę i spróbować obejrzeć jeszcze raz. Dziwnie czułam się wkładając płytę do odtwarzacza. Żaden film nie budził wcześniej takich obaw :) Najzwyczajniej w świecie martwiłam się, że znowu mi się nie spodoba, zasnę, wyłączę, machnę ręką i tak skończy się moja przygoda z Sofią. Skąd taka troska o "Między słowami"? Pojęcia nie mam. Na szczęście nie muszę się już przejmować! Ten film jest po prostu genialny. I jest to jeden z tych filmów, które się ogląda i na końcu po prostu się czuje, że to jest TO! 

Charlotte i Ben spotykają się w tokijskim hotelu. On jest starzejącym się aktorem, który za 2 miliony dolarów reklamuje japońską whiskey. Ona - absolwentka filozofii - przyjechała do Tokio razem z mężem fotografem i pod jego nieobecność nudzi się okrutnie, włócząc po mieście i spędzając długie godziny w hotelu. Oboje czują się oddaleni do swoich bliskich o miliony kilometrów, dosłownie i w przenośni. Porzuceni w mieście migoczących świateł, reklam, gier i nieustającego ruchu w końcu muszą na siebie wpaść. Bardzo ostrożnie i powoli zbliżają się do siebie, żeby w końcu odnaleźć w tej drugiej osobie bratnią duszę, ciepło i zrozumienie, którego brakuje w ich codziennej egzystencji. 


Podoba mi się powolność, wręcz flegmatyzm, z którym Copola opowiada historię. Wzajemna relacja głównych bohaterów budowana jest powoli. Zanim się do siebie zbliżą mamy czas przyjrzeć się ich codzienności i relacji z żoną/mężem. Copoli udało się nie "przegadać" filmu, co wymagało od niej wielkiego wyczucia, bo jak zawrzeć tyle emocji w obrazie? Jak pokazać uczucia, którymi targani są bohaterowie bez przekładania tego na słowa. Pięknie pasuje do tego polski tytuł. Nieczęsto zdarza się, żeby polski przekład był tak trafny. W "Między słowami" wszystko dzieje się właśnie między słowami. Ostatnia scena, w której Bob szepce Charlotte coś do ucha, na pewno coś bardzo ważnego, a my tego nie słyszymy... poezja! Jestem zachwycona takim rozwiązaniem. Możemy się tylko domyślać jego słów, a całą resztę, albo właśnie to co najistotniejsze dopowiadają nam jej oczy. Relacja głównych bohaterów jest jak cisza w tym krzykliwym mieście pełnym głośnych ludzi.


Oczywiście nie byłoby tak ładnie opowiedzianej historii gdyby nie aktorzy. Johansson jest dobra, ale Murray! Brak mi słów. Znowu jestem zachwycona!! On jest wspaniały i to akurat zawsze wiedziałam, ale jego rola w "Między słowami" mnie zupełnie rozbroiła. Trudno mnie rozbawić, tak naprawdę rozśmieszyć! Cenię sobie aktorów, którzy potrafią mnie rozbroić mimiką twarzy. Murray robi to doskonale. Ta jego znudzona/zaskoczona/ironiczna mina doprowadziła mnie niemal do łez. To mina w stylu "What the hell am I doing here?!!". Bez niego ten film nie byłby tak dobry. Właściwie są chwile, kiedy myślę, że to dzięki niemu tak bardzo mi się podobał. Każda scena, w której go nie było wywoływała we mnie uczucie zniecierpliwienia w oczekiwaniu na scenę z jego udziałem!



Chyba przyszła pora na przypomnienie sobie "Dnia świstaka". I przepraszam za interpunkcję - jestem po piwie domowej roboty :) 

zdjęcia: alekinoplus.pl